Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Czy Polska rośnie?

20-11-2019 21:30 | Autor: Mirosław Miroński
Niedawno miałem wątpliwą przyjemność podróżować na trasie z Warszawy do położonych nieco ponad sto kilometrów (w linii prostej) Puław. Jakież było moje zdziwienie, gdy podróż busem w jedną stronę bez żadnego postoju wyniosła aż trzy godziny. Droga powrotna trwała tyle samo. Mimo zapewnień kierowców nie udało im się magicznych trzech godzin skrócić nawet o minutę.

Siedzenie nieruchomo przez trzy godziny w jakimkolwiek środku transportu można zrozumieć, jeśli mamy do czynienia z trasą np. do Krakowa, czy do innego równie odległego miejsca mapie. Tymczasem, Puławy leżą zaledwie trochę ponad setkę kilometrów od stolicy, więc trzy godziny to już gruba przesada. A trzeba jeszcze doliczyć dojazd z wybranego miejsca w jednym mieście do wyznaczonego miejsca w drugim. Po wyjściu z pojazdu po kilku godzinach przymusowej nasiadówki – oprócz radości, że to nareszcie koniec męczącej podróży – przychodzi czas na refleksję - jak coś takiego jest możliwe w XXI wieku?

Oczywiście, już słyszę głosy znawców tematyki drogowej, czy też komunikacji w ogóle - przecież wszystko to jest z powodu nowych inwestycji drogowych oraz remontów...

Tak, tak, wiem. Remonty, a właściwie budowa nowej drogi jest główną przyczyną. Wiem też, że zgodnie z zapowiedzią kolejny odcinek S17 powinien być oddany do użytku jeszcze w grudniu tego roku. Niemniej Puławy, które w innych zurbanizowanych krajach byłyby oddalone od Warszawy o nieco ponad godzinę jazdy samochodem, czy busem u nas wciąż są oddalone o 3 godziny drogi. Pytanie brzmi więc - jak długo będziemy mieli do czynienia z taką sytuacją?

Optymiści odpowiedzą zapewne - do zakończenia budowy trasy szybkiego ruchu pomiędzy stolicą i Puławami. Chętnie podzieliłbym taki optymizm, gdyby nie ogólne przeświadczenie, że Polska chyba „rośnie”, czyli powiększa się, a wraz tym procesem zwiększają się wszystkie odcinki wytyczane na jej mapie. Podam przykład, który, jak się zdaje, potwierdza

tego rodzaju zjawisko. Otóż, elektryczny pociąg osobowy w kierunku zachodnim pokonywał około 40-kilometrowy odcinek w niecałe czterdzieści minut. Dodajmy, że było to w naprawdę odległych czasach, kiedy jeszcze funkcjonował dworzec Warszawa Główna. Nawiązał do niego w swej piosence „Niedziela na Głównym” znakomity Wojciech Młynarski (1967). Dziś piosenkę można odbierać jako nieco sarkastyczną, ale ten ton znakomicie pasuje do treści niniejszego felietonu.

O dziwo, po modernizacji torów polegającej m. in. na wymianie szyn ze złączkami na szyny bezstykowe, czyli spawane czas ten wzrósł do ponad godziny.

Ktoś powie - to cena postępu. Zwiększył się za to komfort jazdy pasażerów, bo pociąg już tak nie turkocze na złączach. Malkontent zapewne zauważy, że o żadnym komforcie nie może być mowy, bo pociągi notorycznie się spóźniają. Większość pasażerów z pewnością wolałaby telepanie na złączach w zamian za szybsze dotarcie do celu. Zamiast tego pociągi osobowe stoją na bocznym torze i czekają na przejeżdżające pociągi pośpieszne. Podróżni tracą swój czas, bo ktoś nie chciał lub nie potrafił ułożyć rozkładu jazdy. Czekają więc, aż łaskawie pozwolą im jechać dalej. O tym, czy będą na czas, czy też nie, decydują ostatecznie ci, którzy układają rozkład jazdy dla danej trasy. Nawet gdyby tory były z wolframu, czy platyny – w niczym by to nie przyśpieszyłoby samej podróży. Dobre chęci nie zmienią zasad fizyki, w której to: droga = prędkość pomnożona przez czas. Zbyt często przekonujemy się, że droga , którą mamy do pokonania, wydłuża się niewspółmiernie do okoliczności.

Naprawdę bardzo chcę wierzyć, że wszystkie roboty drogowe, które widzimy na niemal każdym kroku, zaowocują skróceniem naszych przyszłych podróży m. in.: do pracy, na wypoczynek, czy w każdym innym celu. Trudno mi jednak zapomnieć o podróży z Warszawy do Gdańska, która trwała 7 godzin, w efekcie czego spóźniłem się na odbywający się tam ślub. Na szczęście nie mój własny, ale i tak był to szok. Przecież kilkadziesiąt lat temu trasę tę pokonałbym samochodem o kilka godzin szybciej. Nie chcę używać określenia - w ubiegłym stuleciu, ale w wtedy po niektórych drogach jeździło się prędzej niż dziś. Obecnie bywa to skandalicznie długo. Niespełna rok temu jechałem z Zakopanego do Warszawy i (z powodu korków koło Skarżyska Kamiennej) trwało to aż 10 godzin. Ni mniej, ni więcej tylko 10. Powie ktoś - może na osiołku albo jakimś zajechanym rowerem, czy na hulajnodze? No właśnie nie. Choć to może być dobre rozwiązanie, ale dla tych pojazdów samochodowych też potrzebne są drogi i najlepiej - niezatłoczone.

Wróć