Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Cudowna feta Mahometa

14-07-2021 21:44 | Autor: Maciej Petruczenko
Mieszkający na Kabatach nasz sąsiad, dawny rekordzista Polski w biegu na 800 m Zbigniew Makomaski świętował 11 lipca swoje 90-lecie. Rozmawiamy z nim nie tylko o tym, jak w 1958 roku w meczu lekkoatletycznym Polska – USA na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie pokonał mistrza olimpijskiego Toma Courtneya.

MACIEJ PETRUCZENKO: Po 63 latach od tego meczu, którego byłeś bohaterem, a ja tylko widzem, musisz przyznać, że nawet obecny, 58-tysięczny Stadion Narodowy ani się umywa do Stadionu Dziesięciolecia 1958, na którym zebrało się aż 100 tysięcy widzów, co jest – jeśli chodzi o imprezy lekkoatletyczne – do dzisiaj rekordem świata...

ZBIGNIEW MAKOMASKI: Skoro mamy brać pod uwagę jedynie frekwencję na trybunach, to trudno mi się z tym nie zgodzić, choć tak naprawdę owe sto tysięcy widzów zebrało się dlatego, że zajęte były nie tylko trybuny, ale wszystkie schody między sektorami. Cała przestrzeń wokół boiska była obsadzona, głowa przy głowie. Ba, ludzie siedzieli nawet na okolicznych słupach i latarniach. Entuzjazm po każdym polskim zwycięstwie szalony. Dziennikarze zachwycali się wtedy moim zwycięstwem nad Courtneyem, zapominając, że kilka tygodni wcześniej pokonałem wszystkich innych zawodników czołówki światowej na 800 m, startując w Modesto i Vancouver. Mecz z USA miał dla nas historyczne znaczenie, bośmy okazali się jako reprezentacja narodowa, zwana Wunderteamem, niemal równorzędnym przeciwnikiem dominujących w lekkoatletyce Amerykanów. A po meczu mieliśmy uroczy bankiet w mieszczącej się w Pałacu Kultury i Nauki restauracji Kongresowa ze słynną fontanną.

Wokół której mogłeś się popisywać w tańcu jako największy w polskim sporcie mistrz rock-and-rolla...

Jako stały bywalec klubu studenckiego „Stodoła” byłem dobrze wprawiony w rock-and-rollu, który najlepiej mi wychodził w parze z Baśką Janiszewską, mającą wkrótce po meczu z USA zostać mistrzynią Europy w biegu na 200 metrów.

Dziwnym trafem potrafiliście wtedy znakomicie łączyć sport z kulturą...

To prawda, na obozach treningowych urozmaicaliśmy sobie czas, urządzając występy kabaretu „Średniak”. Jeden z kolegów grał na pianinie, więc odpowiadał za stronę muzyczną, a reszta towarzystwa występowała w skeczach. Należałem do grona tych aktorów-amatorów wraz z moim druhem z bieżni Tomkiem Hopferem, późniejszym gwiazdorem dziennikarstwa telewizyjnego.

Czym był sport dla ciebie, przedwojennego Polaka, urodzonego w 1931 roku?

No cóż, pochodziłem z rodziny ziemiańskiej, mieszkając w wybudowanym w 1905 roku dworze w Strzałkowie w powiecie mławskim. Co ciekawe, nasza posiadłość znajdowała się na planie dawnej fortecy szwedzkiej. Pozostały po niej resztki fortyfikacji, na których często bawiłem się z bratem w przerwach między pasaniem krów. Po wojnie władza ludowa kazała rozebrać dwór. Ale wcześniej ojciec, absolwent SGGW, dostał posadę inspektora rolnictwa, będąc wyposażony na tym stanowisku w konia i bryczkę. Na ojca zasadzał się miejscowy Urząd Bezpieczeństwa, zostaliśmy jednak w porę ostrzeżeni i całej rodzinie udało się umknąć do Olsztyna, gdzie tata nie był w stanie przez pięć lat znaleźć pracy, więc nigdy wcześniej niepracująca mama zrobiła jakiś kurs i została nauczycielką, żebyśmy mieli z czego się utrzymywać. W Olsztynie wciąż mnie ciągnęło do sportu i gdy niedaleko domu pojawiły się tablice do koszykówki, to nawet nie mając piłki, rzucaliśmy wraz z bratem do kosza pustymi puszkami. W szkole występowałem w drużynie siatkówki. Naturalną rzeczy koleją było pójście na studia w warszawskiej AWF, gdzie , broń Boże, nie mogłem się przyznawać do tego, że jestem synem ziemianina, tylko przedstawiciela inteligencji pracującej. Bo działająca przy uczelni organizacja partyjna zaraz by się za mnie zabrała.

Studiując w AWF, zostałeś bardzo szybko czołowym lekkoatletą kraju...

Zawdzięczam to treningom pod okiem legendarnego Jana Mulaka, u którego nawet przez pewien czas pomieszkiwałem, sypiając na podłodze. Po części moim trenerem był też Wacław Gąssowski. Należałem do biegaczy wszechstronnych. Chociaż 800 metrów stało się od początku moją specjalnością, równie dobrze czułem się na 400 metrów i 400 metrów przez płotki, seryjnie zdobywając w tych konkurencjach medale mistrzostw Polski. Już w 1951 roku zostałem członkiem kadry narodowej, dostając miesięczne stypendium 200-300 złotych. Pierwszym moim mieszkaniem po studiach było pospólne lokum prz ul. Puławskiej 12a. Dzieliłem je z oszczepnikiem Zbigniewem Radziwonowiczem i jakąś pływaczką, której nazwiska już nie pamiętam. Startowałem w mistrzostwach Europy 1954 w Bernie. Tam w sztafecie 4 x 400 m biegli wraz ze mną Stanisław Swatowski, Lech Sierek i Gerard Mach, a potem przyszedł występ na ME 1958 w Sztokholmie, gdzie – o czym opowiadałem już tyle razy – uliczny korek uniemożliwił mi dotarcie samochodem na czas startu finałowego na 800 m, więc musiałem wysiąść z auta i w straszliwej ulewie dobiec na stadion, by zaraz stanąć na starcie. Anglik Michael Rawson pobiegł w pewnym momencie po trawie, wpadając pierwszy na metę i został zdyskwalifikowany, ale ekipa brytyjska załatwiła potem odwołanie dyskwalifikacji i musiałem przekazać Rawsonowi brązowy medal, który początkowo przypadł mnie. Dziesięć dni po mistrzostwach na stadionie White City doszło do meczu Londyn – Warszawa, który miał uczcić wielkie sukcesy lekkoatletów brytyjskich w Sztokholmie. W loży honorowej zasiedli przedstawiciele rodziny królewskiej. A ja nieco zepsułem im humory, rewanżując się Rawsonowi, bo pokonałem go na finiszu, wygrywając bieg.

W 1959 roku sezon zniszczyła mi kontuzja, natomiast w 1960 byłem w świetnej formie, mając realne szanse na medal olimpijski. Niestety, w tłumnie obsadzonym przedbiegu konkurenci uniemożliwili mi skuteczny finisz, zajmując niemal całą szerokość bieżni. Musiałem ich obiegać po skrajnym zewnętrznym torze i w efekcie zostałem wyeliminowany, co skłoniło mnie do zakończenia sportowej kariery.

Co w niej było dla ciebie największym sukcesem?

Wbrew pozorom nie tamto zwycięstwo w meczu Polska – USA. Za swój największy wyczyn uważam bowiem wygraną na 400 metrów przez płotki w 1952 roku w meczu Polska – NRD na stadionie warszawskiego Marymontu. Byłem świeżo po ciężkiej anginie i przyszedłem na stadion tylko w roli widza. A tu nagle wzywają mnie przez megafon do Jana Mulaka, który kazał mi natychmiast się przebrać w pożyczony strój i stanąć bez rozgrzewki do biegu na 400 metrów przez płotki, ponieważ wyznaczony do tej konkurencji zawodnik się upił. Dostałem jakieś o wiele za duże kolce i pobiegłem z duszą na ramieniu, ale szło mi tak dobrze, że na prostej wyprzedziłem najpierw jednego Niemca, a potem drugiego już na kratach i zostałem niespodziewanym zwycięzcą.

Spośród twoich rekordów życiowych – 47.3 na 400 m, 55.0 na 400 metrów przez płotki i 1:46.7 na 800 m – ten ostatni wynik, kiedyś rekord kraju, ma największą wartość i dawałby ci w tym roku szóste miejsce na liście najlepszych w Polsce...

To chyba najlepiej świadczy o moich ówczesnych możliwościach. Zresztą ten rezultat był w 1958 najlepszy w Europie.

Twoja kariera zawodowa okazała się znacznie bogatsza od sportowej...

Chyba można tak powiedzieć. Byłem między innymi przedstawicielem dwóch angielskich firm chemicznych na Polskę, a w latach 80-tych swego rodzaju rzemieślnikiem. Przez długi czas pilotowałem wycieczki państwowego Biura Podróży Orbis i dzięki temu mogłem jeździć na narty do Jugosławii, Bułgarii, Rumunii. W latach 60-tych pełniłem funkcję doradcy w komitecie olimpijskim Iranu, a moim szefem był brat szacha Mohammada Rezy Pahlawiego. Nie daj Bóg, żebym się tam przyznał, iż mam sportowe pseudo „Mahomet”, bo by mnie chyba od razu zlinczowali za obrazę proroka.

Powróciłeś też w pewnym sensie do korzeni ojca, będąc na przełomie lat 70-tych i 80-tych szefem Studium W.F. w SGGW...

Rzeczywiście tak było, choć brakowało nam wtedy porządnych obiektów, dopiero później powstała wielka hala i basen.

Skądinąd wiem, że sam zadbałeś o sportowe obiekty w swojej rodzinnej miejscowości...

Rzeczywiście, parę lat temu przekazałem gminie Stupsk odziedziczony hektar gruntu we wsi Strzałkowo – pod boiska sportowe, które tam szybko powstały i nawet nazwano obiekt moim imieniem.

Jak ci się mieszka na Kabatach?

Jestem z tej lokalizacji bardzo zadowolony. I choć nadal jeżdżę samochodem, to jednak dużo częściej korzystam z metra, które jest w komunikacji warszawskiej wprost bezcenne i ogromnie ułatwia życie.

Kiedyś za twoją sprawą polski sport odczuwał powiew Zachodu...

Ja sam bardzo chciałem odczuć ten powiew i dlatego w swoim czasie przywiozłem z Edynburga płytę z jazzowymi nagraniami Louisa Armstronga. Wtedy to był prawdziwy rarytas.

Czy dzisiaj kultura jest ci wciąż bliska?

Jak najbardziej. Regularnie chadzamy z żoną do teatru, kina, opery, filharmonii. A jeśli można to uznać za kontynuowanie stylu życia przedwojennej inteligencji, to przyznam się, że regularnie grywam w brydża, mając stałą paczkę partnerów. I oni właśnie urządzili mi nie lada fetę z okazji mojego 90-lecia w restauracji „Biały koń” w Konstancinie. Posadzony na fotelu musiałem z całą powagę odegrać rolę dostojnego jubilata. Było dużo przyjaciół: dawny prezes Polskiego Związku Lekkiej Atletyki Andrzej Majkowski, rekordzista Polski w biegu na 100 metrów Marian Woronin, prezes Polskiego Związku Brydża Sportowego Marek Michałowski, długoletni as biznesu i sponsor sportu Leonard Praśniewski oraz wielu innych.

Można się zastanawiać, dlaczego dostojny jubilat wciąż utrzymuje się w rewelacyjnej formie fizycznej i psychicznej...

Po prostu o siebie dbam. Codziennie porcja gimnastyki porannej, a potem obowiązkowy spacer, od pewnego czasu w stylu Nordic Walking, czyli z kijami. A ponieważ starym zwyczajem stronię od alkoholu, to i z wagą nie mam kłopotów.

Wobec tego życzę wiecznej młodości i niejednego wygranego robra.

 

ZBIGNIEW MAKOMASKI, urodzony 11 lipca 1931 roku w Uniszkach Zawadzkich. Kiedyś lekkoatleta, zawodnik olsztyńskich klubów – Związkowiec, Kolejarz i Ogniwo oraz Ogniwa i Sparty Warszawa. Wielokrotny medalista mistrzostw Polski w biegach na 800 i 400 m oraz 400 metrów przez płotki, rekordzista kraju. Czwarty na 800 m w mistrzostach Europy 1958 w Sztokholmie. Ćwierćfinalista Igrzysk Olimpijskich 1960 w Rzymie. Rekordy życiowe: 400 m – 47.3, 800 m – 1:46.7, 400 metrów przez płotki – 55.0.

Fot. Krajewski Media

Wróć