Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Co wolno wojewodzie...

23-05-2018 21:29 | Autor: Maciej Petruczenko
Gdyby wojewoda mazowiecki Zdzisław Sipiera spróbował choć raz przejechać się w korkach samochodowych na południu Warszawy, może by nie poważył się na częściowe wstrzymanie niesłychanie pilnej inwestycji, jaką jest dwupasmowy wjazd na Ursynów od strony Powsina w połączeniu z poszerzeniem ulicy Relaksowej.

Na ukończenie tego przedsięwzięcia tysiące ludzi, a zwłaszcza rodzin z dziećmi, czekają jak na zbawienie. Puławska na odcinku od Piaseczna do Poleczki jest już w zasadzie całymi dniami zakorkowana na amen, a to samo tworzy się w godzinach szczytu komunikacyjnego na pustawym do niedawna odcinku Konstancin – Wilanów (ulice Łukasza Drewny i Przyczółkowa). Ciągnący od południa w tempie pieszego sznur aut wjeżdża w Miasteczko Wilanów, żeby wąziutkim przesmykiem Orszady wspiąć się do Kokosowej i dalej do Płaskowickiej i Rosoła. Tym sposobem ekskluzywne Miasteczko staje się powoli trasą przejazdową dla kawalkady pozawarszawskich pojazdów, a zaciszność tego modnego osiedla stanie się jeszcze bardziej iluzoryczna, gdy ruszy tuż obok autostrada A-2, dla niepoznaki zwana na tym odcinku tylko drogą ekspresową.

Pozwalamy w Warszawie albo na rządy dywersantów, albo idiotów. I dlatego nie zabrano się dużo wcześniej do przedłużenia na Wilanów ursynowskiej ulicy Ciszewskiego. Wciąż bowiem stawia się sprawy na głowie: miast najpierw zbudować odpowiednią infrastrukturę, a dopiero potem stawiać apartamentowce albo biurowce, czyni się całkiem odwrotnie, co – jak wiadomo – zablokowało na amen Służewiec, a teraz blokuje bliźniaczy poniekąd zespół Ursynów - Wilanów.

Dla kierowców jadących od południa droga do Warszawy jest obecnie drogą przez mękę, ale pana wojewody widocznie to nie obchodzi. Widać Zdzisław Sipiera kieruje się starą łacińską maksymą: quod licet Iovi, non licet bovi (co wolno Jowiszowi, tego nie wolno wołowi) – co lud polski wyraża słowami: co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie! No cóż, gdy urzędnik staje się udzielnym księciem względnie posłusznym wykonawcą politycznych poleceń, lud nie ma nic do gadania i musi cierpieć, dopóki ciemiężyciel nie zechce ustąpić. Warszawiacy nie ślepcy i gołym okiem widzą, że za działaniami wojewody stoi właśnie polityka, która była niewątpliwym źródłem wprowadzenia częściowej eksterytorialności placu Piłsudskiego, polegającej na tym, że jest to teren państwa polskiego, ale nie teren miasta stołecznego Warszawa. Takie są skutki wiecznej rywalizacji dwu największych partii. Rządzące państwem Prawo i Sprawiedliwość stara się dopieprzyć rządzącej Warszawą Platformie Obywatelskiej na każdym kroku, a Platforma też idzie na udry. Tylko dlaczego z powodu partyjnych sporów mają cierpieć Bogu ducha winni mieszkańcy?

Bałagan jest czymś, do czego zarządcy na każdym szczeblu wprost uwielbiają w Polsce doprowadzać. Pogoniony dopiero niedawno ze stanowiska inżyniera ruchu w Warszawie szanowny pan Janusz Galas nie potrafił przez długie lata zharmonizować świateł sygnalizacyjnych, iżby na przelotowych arteriach (jak wspomniana Puławska) powstawały zielone fale. Z kolei gospodarze meczów piłkarskich z uporem maniaka dopuszczają stale do awantur i niszczenia stadionów, udowadniając, że zbudowanie wielu pięknych obiektów z okazji futbolowych Mistrzostw Europy 2012 było po prostu rzuceniem pereł przed wieprze. Kibole potrafili już wcześniej poniszczyć wynajmowany przez Legię stadion miejski przy Łazienkowskiej, noszący imię marszałka Józefa Piłsudskiego, a na początku maja bardzo poważnie uszkodzili racami konstrukcję Stadionu Narodowego, bo ochrona tego obiektu pozwoliła im na wniesienie samopałów przy okazji meczu o Puchar Polski pomiędzy Legią i Arką Gdynia.

Sytuacja powtórzyła się kilka dni temu w Poznaniu na stadionie przy Bułgarskiej, gdzie Legia grała ostatni w tym sezonie mecz z Lechem, zwyciężając walkowerem, wymuszonym niejako przez kiboli, którzy najpierw zaczęli ostrzał racami, a potem wtargnęli na boisko.

Osoby zarządzające państwem polskim przekonują nas od lat, że wydając ciężkie miliardy złotych na zbrojenia, potrafimy obronić się przed każdym wrogiem, a zwłaszcza przed wyjątkowo nielubianymi przez obecną władzę „Ruskimi”. Czy jednak obywatele mogą uwierzyć w te wojskowe gwarancje, skoro państwo wciąż przegrywa – i to na wszystkich frontach – o ileż łatwiejszą do wygrania wojenkę z kibolami? Podobny problem – i to na znacznie większą skalę – miała kiedyś Wielka Brytania, aż wreszcie musiała się za to wziąć „baba z jajami”, czyli pani premier Margaret Thatcher, zwana Żelazną Lady. W trymiga uchwalona Football Spectators Act, biorąc stadionowych rozrabiaków pod lupę i w zasadzie już od blisko 30 lat na Wyspach jest z nimi spokój. W Polsce, niestety, tak skutecznego rozwiązania – jak nie było, tak nie ma. Interwencje całych oddziałów policji pociągają za sobą istotne koszty, lecz nie przynoszą istotnych skutków.

Czy może to dziwić w jakimkolwiek stopniu, skoro przez lat wiele w policyjnych szeregach tkwiły gangsterskie wtyczki, a ostatnio mamy na stanowiskach kierowniczych prawdziwy kontredans i zamiast ścigać najbrutalniejszych przestępców, państwo polskie ściga policyjne szychy – z niedawnym komendantem głównym Zbigniewem Majem włącznie. W tym wypadku akurat sytuację można ocenić klasycznym zwrotem „i straszno, i smieszno”, bo przecież niedawno cała Polska widziała, jak obejmujący funkcję szefa policji Maj krytykował w blasku kamer telewizyjnych swego poprzednika, zarzucając mu tworzenie bizantyjskich luksusów przy gabinecie, czego dowodem miało być zainstalowanie w łazience... bidetu. Pewnie lepiej byłoby, gdyby komendant główny – zamiast korzystać z tak już dzisiaj zwyczajnych udogodnień, chadzał po staremu za stodołę, która pozostaje do dziś symbolem naszej kultury technicznej, bo podobno nawet na drzwiach do niej polscy piloci potrafią wszędzie dolecieć. I tylko z lądowaniem pewien kłopot.

Wróć