Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Co warta sztama z krajem Wuja Sama

14-03-2019 14:16 | Autor: Tadeusz Porębski
Obłuda nie jest kwestią słów bądź czynów. Nasza obłuda ujawnia się wówczas, kiedy skrzętnie ukrywamy własną winę i zachowujemy się tak, jakby nie stało się nic strasznego. Obłuda jest przyrodnią siostrą hipokryzji. W antycznej Grecji hipokryta to aktor, który na scenie występował w masce. Nasza hipokryzja ujawnia się wtedy, gdy to, co wypychamy na zewnątrz, stoi w sprzeczności z tym, co tkwi w naszym wnętrzu. Te dwie siostry całkowicie zdominowały politykę. I to na całym świecie.

U Arystotelesa polityka rozumiana jest jako rodzaj sztuki rządzenia państwem, której celem jest dobro wspólne. Gdyby genialny Stagiryta cudem zmartwychwstał i przyjrzał się temu, co dzisiaj wyprawiają politycy, zawyłby pewnie z oburzenia i szybciutko wrócił do swojej pieczary.

Świat Zachodu to świat wartości chrześcijańskich zakorzenionych na kontynencie od wieków. Tamtejsze elity polityczne to w większości chrześcijanie i w 100 procentach demokraci. Demokracja... To słowo praktycznie nie schodzi elitom z ust i dzisiaj niewiele już znaczy. Służy ono bowiem jako narzędzie pomagające maskować popełniane przez polityków łajdactwa. Najczęściej używane jest w USA, które nie wiedzieć czemu nazywane są "kolebką demokracji". To wierutne kłamstwo wciskane przez media otumanionemu ludowi. Prawda jest taka, że w kraju nie ma już autentycznego "demosu" (z gr. władzy ludu). Został on zastąpiony tak zwaną demokracją fasadową, czyli na pokaz. Są to rządy bogatych nad biednymi, kapitału nad uczciwą pracą, a przede wszystkim grup interesów nad coraz bardziej bezwolnym społeczeństwem, trzymanym w ryzach przez pazerne i bezwzględne banki.

Niezależnie od nazwiska zwycięzcy kolejnych wyborów prezydenckich mechanizmy władzy w USA nie ulegają zmianie. Nadal rządzi tam wielki kapitał z Wall Street, kilkanaście agencji federalnych, żyjących własnym tajnym życiem, oraz kompleks wojskowo - przemysłowy, przed którego zwiększającymi się wpływami ostrzegał w styczniu 1961 r. ustępujący wówczas z urzędu prezydent Dwight Eisenhower. W powietrzu wisi coś niedobrego i ludzie zaczynają to instynktownie wyczuwać. Nie trzeba bowiem być prorokiem, by prognozować jak bardzo niebezpieczne dla rodzaju ludzkiego mogą być skutki takiego status quo. Jeśli szybko nie położy się kresu dominacji koncernów wielonarodowych oraz ich żądzy zysku, korek od butelki wypełnionej rosnącym w szybkim tempie gniewem ludu w końcu wystrzeli w wydaniu globalnym. Lepiej nie myśleć, czym mogłoby się to zakończyć.

Coraz częściej pojawia się teza, że to Stany Zjednoczone ponoszą główną odpowiedzialność za panujące dzisiaj na świecie chaos i niepewność jutra, jak również za wzrost napięcia w stosunkach międzynarodowych. Mocarstwo to od momentu powstania dąży do panowania nad światem i narzucenia groźbą lub siłą własnych rozwiązań systemowych, czyli hegemonizmu, iluzji wolności, słowem, tzw. demokracji amerykańskiej. Stany to bardziej pała (rozwiązania siłowe, czyli Hard Power) niż rapier (rozwiązania pokojowe, czyli Soft Power), jak idzie o dążenie do dominacji i hegemonii. Ale często hegemon obrywał kopniaka w tyłek, mimo posiadania pod bronią 1.300.300 żołnierzy i oficerów oraz 811.000 rezerwistów, 5.137 samolotów bojowych, 430 okrętów wojennych, w tym 19 lotniskowców, 450 międzykontynentalnych rakiet balistycznych, 63 satelitów szpiegowskich, 8.720 głowic nuklearnych, 800 rakiet balistycznych i samolotów zdolnych do przenoszenia broni nuklearnej i 180 taktycznych bomb nuklearnych (tzw. pola walki).

Pierwszego tęgiego kopniaka w tyłek Stany otrzymały w 1961 r. od sąsiadującej z nimi niewielkiej wyspy Kuba. Na początku XX wieku wprowadzona w USA prohibicja zmusiła szukających rozrywki Amerykanów do uprawiania turystyki połączonej z degustacją wysokoprocentowych trunków i tanim seksem poza granicami kraju. Ówczesna Kuba była wymarzonym miejscem, oddalonym od Wuja Sama ledwie o kilkadziesiąt mil morskich. Tamtejsi prezydenci byli mocno proamerykańscy i ułatwiali Amerykanom prowadzenie biznesu na wyspie. Także amerykańskim gangsterom. Turyści mogli korzystać z alkoholu bez ograniczeń, a setki kasyn, klubów nocnych i tysiące prostytutek zamieniły Kubę w największy burdel w tym regionie świata.

Biznesowa i turystyczna sielanka zakończyła się 1 stycznia 1959 r. wraz z przejęciem władzy przez rewolucyjny rząd Fidela Castro. Paradoksalnie, pierwszym państwem, które nawiązało stosunki z nowym rządem były... Stany Zjednoczone. Jednak już w październiku 1960 r. USA nałożyły embargo na handel z Kubą, które obowiązuje do dzisiaj, a następnie zerwały stosunki dyplomatyczne. W kwietniu 1961 r. kubańscy emigranci z Florydy, finansowani przez służby wywiadowcze USA, wylądowali na Playa Giron, by siłą obalić Castro i na powrót wprowadzić stare, dobre amerykańskie porządki. W trzy dni zostali zmiażdżeni przez armię kubańską. Takiego policzka największe mocarstwo świata nie mogło wybaczyć, stąd obowiązujące od ponad pół wieku embargo. Kolejnego kopniaka Amerykanie dostali w Wietnamie, a potem w Afganistanie. Nie powiodło się również w Iraku. Mit o niezwyciężoności amerykańskiego żołnierza prysł niczym bańka mydlana.

W lutym 2014 r. świat dowiedział się o masowym ludobójstwie w Korei Płn. rządzonej przez zbrodniczy reżim. W Genewie opublikowano raport ONZ o łamaniu praw człowieka w tym kraju. Według ONZ 40 procent populacji cierpi tam z powodu niedożywienia. Korea Płn. jest ostatnim istniejącym gułagiem na naszej planecie. W sześciu obozach koncentracyjnych, każdy o powierzchni średniej wielkości miasta, zamkniętych jest ponad ćwierć miliona ludzi. Liczba uwięzionych zwiększa się z roku na rok. W kraju rządzonym przez krwawego satrapę Kim Dzong Una stosuje się odpowiedzialność zbiorową, zgodnie z zasadą "eksterminacji po trzecie pokolenie". Do obozów zsyłane są całe rodziny. "Zbrodnie reżimu są uderzająco podobne do zbrodni Niemiec nazistowskich" – powiedział na konferencji prasowej Michael Kirby, przewodniczący komisji ONZ. -–"Nie możemy już mówić, że nie wiedzieliśmy".

Chiny Ludowe to państwo komunistyczne. W kraju tym powszechnie łamie się prawa obywatelskie, stosuje się długie przetrzymywanie podejrzanych w areszcie bez procesu, wymusza się zeznania torturami, ogranicza się wolność słowa i zgromadzeń, zabrania się zrzeszania, a wolność prasy to iluzja. Chiny są światowym liderem w zakresie stosowania kary śmierci, w 2004 roku wykonano tam około 90 proc. wszystkich egzekucji na świecie. Państwem rządzi Komunistyczna Partia Chin. Słowem, komuna w pełnym wydaniu. Jednak podchodzące z obrzydzeniem do komunistów i wszelkich odmian komunizmu USA nie widzą nic zdrożnego w nawiązywaniu przyjaznych stosunków z komunistami chińskimi. Może dlatego, że Państwo Środka jest silne ekonomicznie i militarnie. Tego rodzaju komuniści są według Waszyngtonu dobrymi komunistami. Natomiast znacznie biedniejsi komuniści kubańscy, którzy publicznie nie wykonują wyroków śmierci, otaczają na wzór zachodni gejów i lesbijki ochroną prawną, dają ludziom skromnie, bo skromnie, żyć w spokoju, oddając im do dyspozycji najlepiej funkcjonującą na świecie służbę zdrowia, to bardzo źli komuniści. Może dlatego, że Kubańczycy nie chcą znaleźć się w strefie wpływów USA i pragną pozostać państwem suwerennym.

Jednak najbardziej odrażającym akcentem amerykańskiej polityki jest bratanie się ich prezydenta z krwawym satrapą Kim Dzong Unem. Fidel Castro powiedział w jednym wywiadów: "Czy to źle być dyktatorem? Widziałem, jak Stany Zjednoczone zaprzyjaźniały się z niektórymi dyktatorami". Gdyby El Commandante żył, przekonałby się jak prorocze były jego słowa. Przyjacielskie spotkanie Donalda Trumpa z północnokoreańskim rzeźnikiem, wypowiadane dusery, szczególnie ze strony amerykańskiego prezydenta, jak również braterskie poklepywanie Kima po plecach, było dla mnie widowiskiem odrażającym, pełnym obłudy i hipokryzji. Większości polskich mediów nie raził ten nagły przypływ przyjaźni pomiędzy prezydentem "kolebki demokracji" i facetem kąpiącym własny naród w morzu krwi. Mało tego, zamiast nazywać tego typa spod ciemnej gwiazdy po imieniu – padały stwierdzenia w rodzaju "północnokoreański przywódca" czy "szef północnokoreańskiego rządu". To wyjątkowa obłuda także naszych mediów, której podłożem jest służalczość wobec Amerykanów.

Czas najwyższy skończyć z kurczowym trzymaniem się amerykańskiej klamki i potulnością wobec Wielkiego Brata, tym bardziej że Polska niewiele skorzystała na tej, za przeproszeniem, przyjaźni. Lepiej dynamizować współpracę z Indiami, z państwami ASEAN, z Afryką, a stosunki z Iranem, największym państwem Bliskiego Wschodu, starać się po ostatniej wpadce poprawić. Normalizacji i uzdrowienia wymagają stosunki Rzeczypospolitej z Federacją Rosyjską, którą, wzorem Niemiec, należy traktować nie jako wroga, lecz jako ważnego partnera handlowego. Polityka jest obłudna i będzie, ale własnym obywatelom obłudy należy oszczędzić.

Wróć