Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Co to znaczy być warszawiakiem

06-04-2016 20:54 | Autor: Maciej Petruczenko
Od kilkunastu lat jestem człowiekiem ze wsi, z niemałym obrzydzeniem przyjeżdżającym do wiecznie zakorkowanego sznurami aut wielkiego miasta Warszawa. Czuję się więc – jeśli sięgnąć do terminologii PRL – niczym dziennikarski chłoporobotnik. Tyle że wsparty internetem komputer sprawia, że mogę czasem stawiać się do roboty nie fizycznie, lecz wirtualnie.

Leśne otoczenie w mojej wiosce pozwala mi jeszcze uwierzyć, że można żyć w normalnych, ludzkich warunkach, a nie w kołchozie, w którym co sto metrów świeci człowiekowi w oczy czerwonym światłem miejski inżynier ruchu Janusz Galas, i że można nie spacerować po ursynowskiej alei Kasztanowej, na której stoi więcej samochodów niż kasztanów.

Mimo cywilizacyjnych mankamentów również cywilizacyjne udogodnienia czynią z obecnej Warszawy całkiem fajne przytulisko, stwarzające o wiele lepsze warunki zamieszkania niż poprzedzające powstanie miasta, a istniejące po części już w pierwszym tysiącleciu naszej ery osady Stare Bródno, Gocław, Kamion, Solec. Warszawę, która dopiero miała stać się stolicą Polski, założono (to znaczy nadano jej prawa miejskie) dopiero około 1300 roku i wtedy to była podobno WARSZOWA. Stąd łacińska – Varsovia względnie francuska wersja nazwy – Varsovie. Wprost trudno to sobie wyobrazić, ale dopiero raczkująca w XIV wieku Warszawka nie miała w ogóle prasy lokalnej i nawet PASSA jeszcze wtedy nie wychodziła. Za to na Solcu istniał już największy supermarket w mieście, czyli śmierdzący rybami targ, trochę mniej elegancki niż dzisiejsza Galeria Mokotów.

W powodzi dziejów spotykały obecną stolicę potężne najazdy. Już w 1262 litewsko-ruska zbieranina pod wodzą Mendoga dała łupnia księciu mazowieckiemu Siemowitowi i spaliła jego gród Jazdów, będący jednym z zalążków Warszawy. Potem najeżdżały nas wojska szwedzkie, rosyjskie, niemieckie i właśnie te ostatnie byłym uprzejme spalić w 1944 miasto do cna. Okazało się jednak, że Warszawa zawsze jest w stanie powstać na nowo niczym feniks z popiołów, no i mamy ją teraz w powojennej szacie, stworzonej rękami zapaleńców, ale systematycznie rozgrabianej – już nie przez obcego najeźdźcę, lecz przez rodzimych cwaniaków, mieniących się – często bezprawnie – dziedzicami.

Trzeba będzie zapewne kolejnego kataklizmu wojennego, żeby wyrównać w Warszawie własnościowe rachunki krzywd. Na razie dobro publiczne przegrywa na całej linii z prywatą. A dochodzi do tego, że rodziny miejskich urzędników dorabiają się – i to w majestacie prawa – na przechwytywaniu kradzionych nieruchomości. Tak bardzo oczekiwanej ustawy reprywatyzacyjnej – jak nie było, tak nie ma. Nie postarała się o nią dominująca do niedawna we władzach kraju Platforma Obywatelska i ani się zająknie o takiej ustawie wszechmocne obecnie PiS, które wstrzymało właśnie przekazanie 200 milionów złotych na odszkodowania dla warszawskich właścicieli, skrzywdzonych słynnym dekretem Bieruta. Wedle PiS, mająca w Warszawa władzę absolutna Platforma nie powinna dostać tej kasy, bo sama rozrzutnie funduje nagrody swoim urzędnikom, marnując publiczny grosz. Ten zarzut ma wprawdzie spore uzasadnienie, ale nie zmienia to podstawowej prawdy: stołeczny budżet jest systematycznie podkopywany, a coraz więcej budynków, wzniesionych społecznym sumptem przejmują najróżniejszej maści kombinatorzy, nie mówiąc już o tym, że hardo głos podnoszą biologiczni albo korporacyjni potomkowie zdrajców ojczyzny z czasów Targowicy.

Na szczęście – niezależnie od tych wszystkich perturbacji – Warszawa rozwija się w przyspieszonym tempie. Mija właśnie 100 lat od momentu, gdy wytyczono nowe granice miasta – o czym pisze na str. 8 Lech Królikowski. Kto dziś uwierzy, że w 1916 południowa rubież stolicy sięgała raptem na Mokotowie ulicy Willowej? Sam zresztą pamiętam czasy prymitywnej komunikacji, jaką stanowiła jeżdżąca z paru mokotowskich miejsc aż do Grójca i Góry Kalwarii kolejka wąskotorowa. W 1956 świętowałem przyłączenie do Warszawy miejscowości Rembertów, której byłem naówczas mieszkańcem. W 1975 szalałem z radości, gdy mi otwarto Trasę Łazienkowską. Nowa arteria była dla mnie przedłużeniem i jednocześnie rozszerzeniem ulicy Marsa, wiodącej z Rembertowa ku centrum miasta. A gdy w 1977 zajechałem limuzyną 126p na Ursynów, żeby zobaczyć, jak buduje się blok, w którym mam dopiero zamieszkać, to była to jeszcze na poły betonowa pustynia, tonąca w tumanach kurzu. Wjeżdżało się od Puławskiej ulicą Romera, żeby ujrzeć pierwsze ówczesne „apartamentowce” przy Pięciolinii, Puszczyka, Nutki, Końskim Jarze. Jakże błogosławiona była w tamtym czasie namiastka metra, czyli przyspieszona linia autobusowa 492, którą w można było dojechać piętnaście minut do Dworca Centralnego!

Dzisiaj łatwo zaobserwować, jak się Warszawa rozrasta z dnia na dzień i jak opłakane skutki przynosi w wielu miejscach brak planów zagospodarowania przestrzennego. Z jednej strony bowiem niszczy się zasoby przyrody, wycina zieleń, z drugiej zaś – doprowadza do niesłychanego wprost zagęszczenia zabudowy. Jeśli chodzi o Ursynów, który miał być spokojnym peryferyjnym osiedlem z dużymi obszarami zieleni pomiędzy budynkami, to trzeba już zapomnieć o tej pierwotnej koncepcji. Nie tylko dlatego, że na południowej flance tej dzielnicy pojawiła się zabudowa tak naprawdę śródmiejska i że przez sam środek blokowiska pójdzie za chwilę autostrada, nazywana dla niepoznaki drogą szybkiego ruchu. Trzeba się otóż spodziewać, że zaplanowane już otwarcie ulicy Rosnowskiego na Kabatach wprowadzi w ursynowskie opłotki falangę aut, jadących aż od Góry Kalwarii. Na dodatek wielu kierowców będzie chciało zaparkować na Ursynowie, żeby w dalszej drodze skorzystać z metra. Dzielnica stanie się więc stacją przesiadkową. Między innymi dla takich chłoporobotników jak ja.

Wróć