Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Co skrócić, co wyrzucić?

04-09-2024 20:43 | Autor: Maciej Petruczenko
Wyrzuć pan termometr, nie będziesz pan miał gorączki – trudno nie pamiętać jedynej w swoim rodzaju, genialnej recepty Lecha Wałęsy sprzed wielu lat. Wedle tej rady postąpił jakiś amerykański młodzian, wyrzucając z okna budynku na rogu Waryńskiego i Nowowiejskiej duży, nowoczesny telewizor, choć nie wiadomo w jakim celu. Uczynił to akurat w pijanym widzie, więc pewnie sam – po otrzeźwieniu w areszcie – nie był w stanie wytłumaczyć sobie i innym, o co mu tak naprawdę chodziło. Tego rodzaju akty skrajnej desperacji zdarzały się na ogół wtedy, gdy któryś z kibiców oglądających transmisję tv nie chciał się pogodzić z porażką ukochanej drużyny piłkarskiej albo ktoś nie mógł już znieść strumienia politycznej propagandy, płynącej z ekranu. Tym razem przyczyny zdarzenia były zapewne inne, jakkolwiek niewiele brakowało, by spadający z wysokości telewizor zranił albo zabił przechodzącego chodnikiem mężczyznę z dzieckiem. A wtedy byłaby to po prostu tragedia.

Gdy przed laty wprowadziłem się do parterowego mieszkania ursynowskiego przy ul. Nutki, mając obszerny kawałek ogródka przed oknami salonu, bardzo szybko musiałem zrezygnować z przesiadywania na tym kawałku zieleni. Szybko okazało się bowiem, że z balkonów liczącego aż 10 pięter wysokościowca nader często spadają jakieś ciężkie przedmioty, np. żelazne podstawki do kwiatów. Jedna z takich podstawek omal nie zabiła mi dziecka w wózku. Raz na zawsze postanowiłem więc w ogródku nie bywać, pozostawiając jego pielęgnowanie, w tym strzyżenie trawy – dozorcy, zwanemu wówczas elegancko gospodarzem domu. No cóż, tak to bywa, gdy się mieszka w wielkomiejskich kurnikach. W jednym z nich, a dokładnie mówiąc – nowoczesnym hotelu w Śródmieściu, zniszczeniu ulegał lakier na dachach aut, parkujących pod plastykowym okapem przy wejściu, bo takie było następstwo coraz częstszych upałów. Jak widać, znane hasło z czasów PRL – „Nowoczesność w domu i w zagrodzie” – nie sprawdziło się akurat w wypadku tej budowli, postawionej przez zagranicznych właścicieli. Może dlatego, jeśli już mam potrzebę zajrzenia do któregoś z hoteli śródmiejskich, najchętniej zaglądam do zabytkowej, liczącej 111 lat „Polonii” u zbiegu Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Bo tam jest wszystko jak trzeba, co najważniejsze zaś – gdy się podjeżdża samochodem, można zawsze bez kłopotu zaparkować na terenie Placu Defilad obok stacji metra Centrum, stamtąd zaś wystarczy przejść zebrą aleje i już się wchodzi do polonijnych wnętrz. No i czuje się ducha tego historycznego gmachu, w którym bankietował marszałek Józef Pisudski, a zatrzymywali się tak sławni ludzie – jak generałowie Charles de Gaulle i Dwight Eisenhower. Polonia uchowała się z pożogi wojennej po Powstaniu Warszawskim i nic dziwnego, że w jej wnętrzach mieściły się w latach 1945-1951 ważne przedstawicielstwa dyplomatyczne, m. in. Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Szwecji.

Nie pamiętano już wtedy, że naprzeciwko tak znakomicie położonego hotelu znajdował się kiedyś dworzec kolei warszawsko-wiedeńskiej. Dziś ze znajdującego się w tym samym miejscu dworca Śródmieście można ruszyć co najwyżej na Sochaczew lub Mińsk Mazowiecki. I tylko martwić się muszą mieszkańcy podwarszawskich miejscowości na południe od miasta, ponieważ z powodu przebudowy Dworca Zachodniego pociągi jadące na Radom jeżdżą okresowo nie w kierunku Mińska, lecz do Dworca Gdańskiego, nie przecinając centrum stolicy. Im szybciej więc przywróci się dawną trasę, tym lepiej, zwłaszcza że jadąc na południe, dociera się do wczasowego Zalesia Górnego, gdzie obszerny zalew, wielki basen oraz szereg innych atrakcji przyciągają w każdy weekend pół Warszawy, szukającej oddechu w Lasach Chojnowskich.

Niestety, lasy te wrogowie przyrody starają się przecinać coraz większą liczbą dróg asfaltowych – ku utrapieniu saren, jeleni, dzików i łosi, wpadających nierzadko pod samochody. Cywilizacja miejska stopniowo zżera kolejne kawałki natury, a teraz jest to tym bardziej dotkliwe, bo długotrwała susza powoduje zanik jednego akwenu po drugim. W Zalesiu całkowicie wyschła urokliwa rzeczka Zielona, w której przez długi czas królowały bobry.

Oczywiście, nic to w porównaniu z coraz szybszym wysychaniem Wisły, która w chwili, gdy piszę te słowa, jest w Warszawie głęboka bodaj na 30 centymetrów, co wyklucza jakąkolwiek żeglugę. Niedługo będzie można powiedzieć, że Warszawa sięgnęła dna i nie będzie w tym najmniejszej przesady.

A skoro już piszę o dnie, to moim zdaniem warto byłoby zgłębić do dna problem relacji pomiędzy państwem, miastem i Kościołem Rzymskokatolickim. Obecnie toczy się gorący spór na temat organizowania lekcji religii w szkołach. Pani ministra edukacji narodowej Barbara Nowacka – bo tak ją teraz wypada tytułować – zaplanowała na ten rok szkolny ewentualne łączenie mniejszych grup nauczania w większe, nawet do 28 osób, co ma być korzystnym rozwiązaniem praktycznym. Od września przyszłego roku natomiast chce ograniczyć katechetyzację do jednej godziny w tygodniu. Wszystko to wywołuje ze względów oczywistych ostry sprzeciw episkopatu, co jest rzeczą niebagatelną. W końcu Kościół wciąż jest u nas nie tylko ideologiczną, lecz również polityczną, a nade wszystko – majątkową potęgą. Katechetyzacja – tylko przy uwzględnieniu samych pensji nauczycieli religii – obciąża ponoć budżet państwa sumą ponad miliarda złotych rocznie. A są i inne znaczące wydatki, wymuszane w dużym stopniu konkordatem ze Stolicą Apostolską. Nie wtrącam się w dyskusję między zwolennikami formowania uczniów na wzór katolicki (sam byłem tak formowany w dzieciństwie) z jednej i przeciwnikami kościelnej ingerencji w sprawy wychowania i nauczania młodych ludzi – z drugiej strony. Niech w tej sprawie decyduje ogół, a przynajmniej większość społeczeństwa. Jak wielu rozsądnych ludzi jednakże dostrzegam różnicę pomiędzy nauką sensu stricto a obowiązkowym wciskaniem dogmatów i prawieniem o cudach. W dobie podboju Kosmosu i przy dynamicznym rozwoju komunikacji internetowej coraz trudniej będzie przedstawiać dzieciom i młodzieży świat dawnych wyobrażeń jako niepodważalną prawdę. Wystarczy więc, jeśli Kościół będzie podtrzymywać tysiącletnią tradycję polskiej kultury, do której bez wątpienia wniósł niemały wkład. Niech jednak uczyni chociażby jeden malutki krok dla dobra społeczeństwa w Warszawie. Chodzi mi o to, żeby zwrócił miastu działki pod Kopą Cwila, które w chwili uniesienia religijnego stołeczni radni przekazali na własność Archidiecezji Warszawskiej w drodze pozornej wymiany na inne (bezwartościowe) tereny. Owe działki to istotna część dzielnicowej agory, gdzie co roku odbywają się dni Ursynowa. Do tej pory Ursynów nie ma miejsca na choćby jedno pełnowymiarowe boisko piłkarskie, nie mówiąc już o stadionie. Kościół pod Kopą raczej będzie trudno postawić z uwagi na miejscowy plan zagospodarowania. Nie lepiej więc przywrócić status quo ante?

Wróć