Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

Co dzisiaj mamy z ułańskiej fantazji?

09-09-2015 20:24 | Autor: Maciej Petruczenko
Co kraj, to obyczaj. Opuszczając Pekin parę dni temu, mogłem poczytać w „China Daily” o przygotowaniach do wielkiej defilady, mającej być demonstracją militarnej potęgi dzisiejszych Chin. A pod względem uzbrojenia Chińczycy uczynili wielki krok naprzód. Tak jak nie spotka się już tam dziś na ulicach naszych „maluchów” i polonezów, zastąpionych przez toyoty, volkswageny i hyundai’e, tak i w wyposażeniu armii zaczyna być coraz mniej przestarzałego sprzętu, mającego rosyjski, a nawet sowiecki rodowód. Eksperci przewidują, że już za dziesięć lat ewidentną przewagę wojskową nad Chinami będą miały już tylko Stany Zjednoczone.

Z okazji wspomnianej defilady wyłączono w Pekinie produkcję dosłownie połowy fabryk, a każdego dnia w ruchu mogła uczestniczyć również tylko połowa prywatnych aut. To – bardzo kosztowne pociągnięcie – pozwoliło choć na chwilę usunąć znad miasta wszechobecny smog i z tego dobrodziejstwa skorzystali też uczestnicy przeprowadzonych tuż przed defiladą, tak szczęśliwych dla nas (8 medali) lekkoatletycznych mistrzostw świata. Oczywiście, już następnego dnia po defiladzie, wszystko wróciło do normy. Nad stolicą Chin zniknął błękit nieba, powrócił szary, zamglony krajobraz, a mieszkańcy musieli ponownie ozdobić gęby maseczkami. Niemniej, wojskowa parada wywarła w skali międzynarodowej odpowiednie wrażenie i wywołała liczne komentarze.

Takich komentarzy raczej nie było za granicą po naszym piątym święcie kawalerii, celebrowanym w Warszawie w dniach 5-6 września i przypominającym o odniesionym w roku 1920 nad bolszewicką I Armią Konną Siemiona Budionnego zwycięstwie na polach podzamojskiej wsi Komarów, uważanym za ostatnią wielką bitwę kawaleryjską w historii, stoczoną na siodłach z użyciem głównie białej broni – szabel i lanc. Z pola bitwy musieli umknąć pono i sam Budionny, i służący naówczas w jego Konarmii komisarz polityczny Józef Stalin, późniejszy dyktator komunistycznego imperium ZSRR. Ze względów sentymentalnych jest więc co świętować. Tyle że wszystko to jest dziś jedynie rzewnym i trochę romantycznym wspomnieniem.

Triumf pod Komarowem to było może ostatnie echo dawnych przewag Rzeczypospolitej, w obecnej rzeczywistości jednak konnica nie ma już żadnego znaczenia militarnego. I z dawnych dobrych czasów pozostała nam li tylko ułańska fantazja. A o tym, że naszą I Dywizją Konną dowodził wtedy pułkownik Juliusz Rómmel, mało kto już pamięta, bo dużo częściej przywołuje się dokonania jego młodszego brata Karola, brązowego medalisty olimpijskiego w jeździectwie, który za czasów PRL wystąpił w filmie „Lotna” Andrzeja Wajdy.

Niemniej, z ułańską fantazją mamy wciąż do czynienia. Na niwie politycznej prezentuje ją choćby wieczny harcownik Janusz Korwin-Mikke, który ostatnio potrafił zadziwić kawaleryjskimi obyczajami nawet kolegów z Parlamentu Europejskiego. Zwłaszcza wtedy, gdy dał w mordę swojemu ziomkowi Michałowi Boniemu. Ale i kandydującego na stanowisko prezydenta RP Andrzeja Dudy nie oszczędzał, bo jeszcze w kampanii wyborczej potraktował wezwanie do wspólnej debaty na zasadzie wyzwania na pojedynek, przybywszy na konferencję z szablą u boku. Trochę to było nawiązanie do wyskoków „pierwszego ułana II Rzeczypospolitej” generała Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego, który podobno lubił wjeżdżać na koniu do ekskluzywnej restauracji Adria. Po wielu latach próbował go naśladować w takim sposobie odwiedzania knajp filmowy Kmicic – Daniel Olbrychski. Onże też w 2002 w Zachęcie porąbał szablą eksponaty wystawy Piotra Uklańskiego – „Naziści”.

Kawalerem nie mniejszej fantazji o;kazał się też były burmistrz Ursynowa Piotr Guział. Robiąc sobie promocję w obliczu wyborów na prezydenta Warszawy narażał życie, skacząc ze spadochronem. Jeszcze bardziej od Guziała imponował do niedawna publiczności autentyczny ułan z okresu drugiej wojny światowej, towarzysz broni Wojciecha Jaruzelskiego, mieszkaniec Mokotowa  – Jan Niedźwiedzki – który po parę razy rocznie startował w maratonach, a kończąc kolejny bieg wywijał salto na mecie. Niedźwiedzkiemu sprzyjała w jeździe na koniu waga dżokeja, czego nie można było powiedzieć o świętej pamięci mistrzu olimpijskim w pchnięciu kulą Władysławie Komarze, który w 1998 roku został przeze mnie zaproszony na Służewiec jako współkomentator pierwszej w historii regularnej gonitwy konnej aktorów. Ku memu wielkiemu zdumieniu, 155-kilogramowy Komar nieoczekiwanie dosiadł jednego niezbyt rosłego rumaka i wraz z pozostałymi uczestnikami gonitwy udał się na start, no i naprawdę ścigał się z wytrawnym jeźdźcem Markiem Siudymem, dopóki dosiadanemu przezeń konikowi przednie nogi nie rozjechały się tak, że biedne zwierzę z najwyższym trudem dotaszczyło dosiadającego go olbrzyma do mety. Jak widać zatem, niejeden znany Polak potrafił się zaimponować ekscesami, nie bacząc na wiążące się z tym ryzyko.

Wszystko to jednak zbladło wobec ułańskiej szarży, na jaką zdecydował się kandydujący ponownie na prezydenta, a wtedy wciąż jeszcze piastujący ten urząd Bronisław Komorowski. Choć wcześniej znany z wyjątkowo spokojnego usposobienia i rozwagi, w kampanii wyborczej dał on jednak upust frustracji po przegraniu pierwszej tury z Andrzejem Dudą i w dosyć histerycznym odruchu zarządził przeprowadzenie we wrześniu referendum, w którym – jak wiadomo – padły pytania dotyczące jednomandatowych okręgów wyborczych, finansowania partii z budżetu państwa i wprowadzenia zasady rozstrzygania wątpliwości w sprawach podatkowych na korzyść podatnika. No cóż, koszt referendum to podobno 80 mln złotych, a z ponad 30 milionów obywateli uprawnionych do wzięcia w nim udziału do urn pofatygowało się raptem siedem procent. Wszyscy są zgodni, że nie opłacała się skórka za wyprawkę. Tylko czy warto było jeszcze raz udowadniać, że Polak mądry dopiero po szkodzie?

Wróć