Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

A ty ktoś? A ja – łoś...

02-10-2019 21:31 | Autor: Maciej Petruczenko
Jako miłośnik natury bardzo się martwię coraz bardziej alarmującymi informacjami z kraju i ze świata, dotyczącymi gwałtownego spadku liczby zwierząt – i w szerokim świecie, i w naszym kraju. Szczególnie rzuca się w oczy malejąca liczba ptaków i ssaków, choć jeśli chodzi o tę ostatnią gromadę bynajmniej nie może cieszyć, że bodaj jedynym gatunkiem, którego pogłowie się nie pomniejsza, jest gatunek ludzki.

Dobijamy już bowiem do niemal 8 miliardów osobników. A im więcej nas jest, tym poważniejsze szkody wyrządzamy naszemu środowisku naturalnemu. Cywilizacyjna działalność człowieka ma swoje sprzężenie zwrotne. Kiedyś ukuto powiedzenie o strzelaniu z armaty do wróbla, ale tak naprawdę to z wróblami jest u nas taki problem, jakbyśmy je rzeczywiście masowo wystrzelali.

Liczba ginących ptaków idzie ponoć w miliardy, a jeszcze gorzej jest z owadami, o czym przekonujemy się na przykładzie pszczół. Bez nich na pewno nie damy sobie rady, bo choć umiemy dokonać sztucznego zapłodnienia, a nawet sztucznego zatrudnienia, zwłaszcza w ministerstwach i spółkach skarbu państwa, to sztucznego zapylenia – już nie. Minionego lata, które nieoczekiwanie sprowadziło do Polski klimat śródziemnomorski, zbliżający się momentami do tropikalnego, widywałem od czasu do czasu motyla, który przez tyle lat był stałym fragmentem krajobrazowej gry, a teraz jest po prostu taką rzadkością, jak polityk potrafiący posługiwać się poprawną polszczyzną.

Tęsknota za ginącymi stopniowo gatunkami sprawia, że próbujemy dostrzec je przynajmniej oczami wyobraźni. Stąd dosyć już dawno wziął się w Szkocji faktycznie nieistniejący twór nazwany „Potworem z Loch Ness”. W Warszawie natomiast mieliśmy minionego lata wielotygodniową sensację po znalezieniu w nad Wisłą rejonie Konstancina wylinki 5-metrowego pytona, którego zaczęto gwałtownie szukać z pomocą wszystkich właściwych służb, ale jakoś nie udało się go odnaleźć. Ponieważ strach ma wielkie oczy, a tabloidy wielki nakład, każdego dnia częstowano nas nową wiadomością o pytonie. Naoczni świadkowie najpierw przysięgali że już dopłynął na Żoliborz, potem miał ruszyć jeszcze dalej na północ niczym tegoroczne ścieki, uwolnione po pęknięciu dwu kolektorów. W końcu pojawiła się informacja, że pytona widziano już w rejonie Torunia, aż wreszcie naukowcy stwierdzili, że wobec gwałtownego spadku temperatury powietrza bestia musiała już zdechnąć.

Informacje o wielkim wężu uwiarygodniało po części to, że we wspomnianej okolicy nad Wisłą znalazło się nawet kilku hodowców pytoniej odmiany, którzy jednak udowadniali ponad wszelką wątpliwość, że ani jeden gad im nie zginął. Inaczej było w 1996 roku z guźcem, afrykańską świnią, którą warszawskie ZOO postanowiło oddać do ogrodu w San Diego (Kalifornia). W trakcie kwarantanny jeden osobnik ze stada guźców umknął w powsińskim ogrodzie tuż przed odlotem za ocean. Daremnie szukano go w całym Lesie Kabackim. Guziec jakby się zapadł pod ziemię, chociaż dobrze poinformowani twierdzą, że został po prostu upolowany i zjedzony. Tyle że nikt tego nie potwierdzi pod przysięgą. Pamięć o guźcu jest jednak na Ursynowie wciąż żywa z uwagi na długie poszukiwania tego odważnego uciekiniera, który chyba rzeczywiście musiał skończyć jako pieczyste. I tym się ów guziec różnił od późniejszego burmistrza dzielnicy Guziała (Piotra zresztą), że nie był politycznie zaangażowany. Można nawet śmiało powiedzieć – bezpartyjny.

No cóż, Guział na razie odszedł od polityki i od razu zyskał na tym jego ogląd i pogląd. Patrząc na warszawską scenę samorządową zauważył ostatnio, że szarpiące władzę przez tyle lat ruchy miejskie w końcu się z nią splotły i mają teraz do niej ambiwalentny stosunek, niczym były prezydent RP Lech Wałęsa, który lubił zajmować w różnych sprawach nader klarowne stanowisko, wyrażane słowami: jestem za, a nawet przeciw. Tym powiedzeniem przypominał mi pewnego woźnego, który w celu podkreślenia wagi swoich zadań zwykł był się upewniać u dyrektora, czy wszystko ma być zrobione „vice versa i a la long”.

Zdaniem oddalonego już mocno od ursynowskich opłotków Guziała, nasza dzielnica też ma swojego Potwora z Loch Ness. Tym niemal już dostrzeżonym potworem , o którym mówi się przy okazji kolejnych wyborów, jest pełnowymiarowe boisko do piłki nożnej, jakie się łatwo znajdzie niemal w każdy zakątku Niemiec. Tymczasem na stawianym całej Polsce za wzór nowoczesności Ursynowie takiego boiska – jak nie było, tak nie ma.

Wracając jednak do kwestii ginących względnie zaginionych zwierząt, wypada wspomnieć, że obecnie ginie na terenie Warszawy i okolic coraz więcej łosi, które podchodzą do siedzib ludzkich, podobnie jak dziki i często nadziewają się na ostre kolce ogrodzenia posesji, próbując to ogrodzenie przesadzić. A jeszcze częściej wpadają pod samochody, co źle się kończy nie tylko dla nich, lecz również dla kierowców i pasażerów.

Łosie są przynajmniej czymś całkowicie realnym. Tymczasem pojawiają się meldunki o dostrzeżeniu w okołowarszawskich kniejach zwierząt zupełnie nietypowych dla naszego klimatu. O ile w Lesie Kabackim zagościł guziec, o tyle na północnej stronie miasta, a konkretnie w Łomiankach ktoś zauważył ponoć... pumę, co akurat nie jest już niczym szokującym, skoro gdzieś na Śląsku zaalarmowano o pojawieniu się w miejscowych wodach...krokodyla.

Odżywa więc w przestrzeni publicznej stare pytanie: czy to pies, czy to bies. Będzie ono aktualne w trakcie najbliższych wyborów parlamentarnych, w których następstwie o niejednym wybrańcu ludu będzie można powiedzieć: diabeł przebrał się w ornat i na mszę dzwoni...

Wróć