Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

A mnie tam wisi pyton tygrysi...

11-07-2018 21:23 | Autor: Maciej Petruczenko
Od czasu, gdy w Lesie Kabackim zaginął guziec, świnia afrykańska, która umknęła z powsińskiej kwarantanny przed odlotem do San Diego – na terenie Warszawy Południowej nie było istotniejszych zdarzeń z niebezpiecznymi dla człowieka zwierzętami, bo spacery dzików po ulicach miasta, a zwłaszcza ich uczty przy śmietnikach – to już od dawna codzienny widok.

Sam wracając do domu na terenie leśnym, nieustannie napotykam dziki, czasem z niemałym trudem udaje mi się wyminąć autem kroczącego majestatycznie łosia, miewam spotkania z lisem, a jakaś kuna wprost uwielbia robić sobie przegryzkę z różnych miękkich przewodów w moim aucie. Tak pokojowo kształtuje się moja z dzikimi zwierzętami koegzystencja i tylko przejeżdżając przez Konstancin, muszę uważać na Marylę Rodowicz. Ta na pozór miła blondynka pustym śmiechem skwitowała bowiem ostatnio – szokującą publiczność wieść, iż w rejonie tej miejscowości grasuje co najmniej sześciometrowy pyton tygrysi, który najprawdopodobniej pragnie koniecznie czymś się posilić. Usłyszawszy o tym, Maryla wzruszyła tylko ramionami, komunikując, że gdyby stanęła oko w oko nawet z tak wielkim gadem, to prędzej ona by go zjadła niż on ją.

Skoro wiemy już zatem z najlepiej poinformowanego źródła, kto jest największym drapieżnikiem w Konstancinie, można w zasadzie spokojnie odetchnąć i nie zwracać uwagi ani na to, co pełza nam pod nogami, ani na to, co pływa w Wiśle. A ów ogromny pyton birmański był ponoć widziany w wodach Wisły, wkrótce potem, jak znaleziono w okolicy Gassów jego wylinkę. Dziś już wiemy, że pomiędzy Konstancinem i Wilanowem grasuje nie tyle pyton, ile fotograf, który robi zdjęcia paniom z owiniętymi wokół ich ciał wielkimi wężami. On jednak już zgłosił się na policję, zapewniając, że swojego pytona ma wciąż przy sobie, więc widziany przez straż przyrodniczą wiślany pływak na pewno nie jest jego współtowarzyszem. Niejako jednak potwierdził, iż podobny wąż pojawia się w tamtej okolicy z jego poręki.

Trochę to przypomina sytuację sprzed lat paru, gdy w ramach rywalizacji właścicieli atrakcyjnych hoteli na terenach zielonych w Niemczech jeden z hotelarzy puścił plotkę, że w jeziorze, nad którym znajdował się pensjonat konkurenta, zagościł potężny krokodyl nilowy. Po takiej informacji w mediach, jeśli chodzi o gości owego pensjonatu, nastąpiło oczywiście zjawisko pustki, określanej malowniczo: jak wymiótł. W Australii dla odmiany straszakiem są rekiny-ludojady. Tym groźniejsze, że w czasie dosyć częstych na tamtym kontynencie powodzi nagle zaczynają płynąc ulicami miast. Tamże zresztą, jak głosi znowu inna plotka, pewien na pozór zabity przez auto kangur, z który postanowił się sfotografować kierowca – nagle ożył i mając na sobie jego kurtkę z telefonem komórkowym oraz kartami kredytowymi ruszył w busz i tyle go widzieli.

Co do pytona jednak w zasadzie nie ma żartów, bo całkiem niedawno zdarzyło się bodaj w Birmie lub w Tajlandii, że wygłodniały osobnik capnął wieśniaka, który wyszedł z domu do lasu, no i skonsumował go niemal tuż za płotem, a gdy rozcięto trzewia gada, jego ofiara była już w połowie strawiona. Dlatego dobrze jest dziś zapoznać się ze skalą apetytu nadwiślańskiego gościa, któremu akurat wprost idealnie sprzyja panująca w Polsce temperatura, a i mokradła, na których buszuje, stanowią dla niego istny raj. Na stronie internetowej „www.terrarium.com.pl” informują mnie, że na wypadek spotkania na naszej drodze tego rodzaju ogromnej gadziny, dobrze jest mieć w kieszeni parę myszy i poczęstować nimi owego brata mniejszego, acz większego. To jednak bynajmniej nie wystarczy, bo – jak radzą fachowcy – potem trzeba stopniowo przechodzić na szczury, chomiki, świnki morskie, króliki, a dobrze jest też zaserwować pytonowi kurę. Najlepiej więc poruszać się po bezdrożach z przyczepką wypełnioną takimi żywymi przysmakami.

Trochę może nas martwić, że pytony królewskie mają skłonność do otyłości, co oznacza, że są po prostu nienażarte. Trudno zatem wykluczyć, czy obłaskawienie ich za pomocą myszek i szczurów sprawi, że nie nabiorą apetytu na nas. A są o tyle niewybredne, że człowieka mogą połknąć razem z butami. Pewnym pocieszeniem wydaje się jednak to, że ci potencjalni ludożercy jadają nader rzadko. Instruktor ze wspomnianej strony internetowej zauważa: „Niektóre osobniki po obfitym posiłku potrafią pościć nawet kilka miesięcy. Moja samica – po tym jak zjadła w ciągu trzech tygodni 3 kury i dwa króliki – potrafiła pościć przez 13 miesięcy”. Jak widać, niebezpieczeństwo na nadwiślańskich łachach może być tylko iluzoryczne, jeżeli potwór nurzający się w rzece nie jest głodny. Wszelkie służby ostrzegają jednak, że może on pojawić się ni stąd, ni zowąd na terenie całego powiatu piaseczyńskiego. Dlatego ostrożnisie baczą, by nie zostawiać niedomkniętych drzwi domostw albo aut. Cholera wie bowiem, co wygłodniałemu pytonowi może strzelić do łba – poza pociskiem usypiającym.

Podobno gadzina z Konstancina buszuje na całego i widziano ją nawet w okolicy Otwocka, gdzie sam przeżyłem kiedyś wraz z kolegą chwile grozy, albowiem do plażujących wraz z nami dwu kobiet zapalił się nagle pasący się obok ogier i choć był spętany, gdy próbowaliśmy stawić mu czoła, przepędził nas obu gdzie pieprz rośnie. Spętać pytona jest, jak się zdaje, o wiele trudniej, pomijając już to, że lubi on nader ustronne kryjówki i zdecydowanie unika spotkań z dwunożnymi bestiami. Najprawdopodobniej zresztą – jednej z takich bestii, rezydującej za wysokimi płotami Konstancina, zdołał uciec i cieszy się ze świeżo odzyskanej wolności. Nie więc się co bać, bo to żadna pełzająca rewolucja.

Wróć