Serwis korzysta z plików cookies. Korzystanie z witryny oznacza zgodę, że będą one umieszczane w Państwa urządzeniu końcowym. Mogą Państwo zmienić ustawienia dotyczące plików cookies w swojej przeglądarce.

Dowiedz się więcej o ciasteczkach cookie klikając tutaj

40 lat Ursynowa – buty na kartki, luksusy z Peweksu...

03-05-2017 19:17 | Autor: Krzysztof Szwed
Serial „Alternatywy 4” – kręcony akurat w bloku na Ursynowie – obnażał w pigułce groteskową rzeczywistość PRL. W tej metodzie pars pro toto, przez wycinek pokazującej całość, Ursynów był właśnie częścią całokształtu. Wszak mimo osadzenia w realiach minionego systemu, zaskakiwał osobliwościami nietypowymi dla tamtej epoki.

Zawodna pamięć nie pozwala jednak wyłuskać wszystkich specyficznych smaczków ze schematu socjalistycznego osiedla, zwłaszcza tych ulotnych, wynikających z nieczytelnych dziś kontekstów. Ale i te, powiedzmy pryncypialne, także przez lata straciły moc. Na przykład struktura ludnościowa, przepraszam, nie znalazłem zgrabniejszego określenia.

Otóż w mentalności warszawiaków z dziada pradziada(babki –prababki), a i napływowych, mimo prób socjalnej urawniłowki po roku 1945, wciąż pozostają ślady niegdysiejszych podziałów. Robotnicza Wola, inteligencki Żoliborz, mundurowo-ubecki Mokotów, snobistyczna Saska Kępa, szemrana Praga… A Ursynów? Ten sztandarowy projekt osiedleńczy Edwarda Gierka zaplanowano ponoć dla młodej inteligencji, bo w kupie łatwiej było mieć na oku pokolenie marca 68. Oczywiście, dla „obserwatorów” także nie szczędzono mieszkań. Lecz wbrew famie równie liczną grupę stanowiła od początku klasa robotnicza. Autobusy linii 195 od świtu woziły tłumy pracowników do Huty Warszawa. Dziś z tamtej struktury pozostało chyba niewiele. Ale to już temat na inne opowiadanie.

Po socjologicznym preludium ab urbe condita, pora, znów na zasadzie pars pro toto, przybliżyć szczegóły jakiejś z pozoru prozaicznej aktywności, na przykład zaopatrzeniowo-kulinarnej, obywateli południowych rubieży stolicy. Spróbuję zatem opisać, nie roszcząc sobie rzecz jasna prawa do uogólnień, czym życie na Ursynowie w czasach kartek na cukier, mięso i wędlinę, a w porywach również i na słodycze, i na wódkę, i na papierosy, i na buty, i na wodę oligoceńską, wodę – dodałbym z rozpędu, różniło się od bytowania na Ochocie, Grochowie albo na Targówku? Skąd wiem, że się różniło? Bo wcześniej mieszkałem i na Ochocie, i na Grochowie, i w Aninie, a żona przed ślubem na Żoliborzu, zaś Targówek znam skądinąd.

Po pierwsze więc, na pionierskim Ursynowie nikt nie wprowadzał się do gotowców, mieszkań z odzysku po rodzicach czy dziadkach, wynajmowanych, albo kupowanych z drugiej ręki. Piwnice nie zdążyły jeszcze przesiąknąć fetorkiem kartofli i kiszonej kapusty w beczkach, choć trafiały się prosiaki hodowane w łazienkach. Zdziczałe koty dopiero zaczynały zaznaczać swym kodem genetycznym piwniczne legowiska i klatki schodowe przy okazji, czego wtedy nikt im nie miał za złe, bo w pierwszych latach osiedle nawiedziła plaga polnych myszy. Na szczęście pluskwy, koszmar starych kamienic, nie trafiły(odpukać) na Puszczyka i dalej.

Sprawna wentylacja w mieszkaniach i szczelne drzwi sprawiały natomiast, że na klatki schodowe nie przenikały kuchenne aromaty, co domorosłym analitykom utrudniało ocenę kulinarnych upodobań sąsiadów. Potem wystarczało rzucić okiem na ich koszyki w „Megasamie”, by wyczaić pokarmowe preferencje tubylców, od serka tylżyckiego, po mazurski, od kaszanki po mortadelę i od pomidorowej z torebki, po mrożone pyzy. Teraz znów konsumenci rozpierzchają się po Warszawie od marketu do marketu, od galerii do galerii i od bazaru do bazaru. Tych ostatnich niestety ubywa.

Znów, bowiem u zarania było podobnie. Nim pierwsze pawilony, stragany i kontenery ożywiły sklepową pustynię, targało się prowiant skąd popadło, najczęściej z poprzednich miejsc zakupów. Dla naszej rodziny była to Hala Mirowska, bazar na Polnej, a przede wszystkim „Supersam”. Ten, kto ośmielił się zburzyć ozdobę placu Unii Lubelskiej, ba, jutrzenkę nowoczesnego handlu w stolicy, powinien smażyć się w czyśćcu!

Nawyk robienia zakupów w dawnych miejscach sprawiał, że rzadko zaglądaliśmy do samu na rogu Puławskiej i Wałbrzyskiej i na bazarek obok, zwłaszcza że nie zawsze było nam po drodze. Ursynowskie rodzynki, czerwoniak przy Janowskiego, budy w stylu westernowym wzdłuż Romera na wysokości Cybisa czy wysunięta placówka spożywcza na Końskim Jarze były długo sklepami ostatniego wyboru, bo na Ursynów wracało się już z pełnymi siatami.

Praktycznie jednak miejsca zdobywania i załatwiania towaru, proszę zważyć, zdobywania i załatwiania, a nie po prostu zakupów, miały znaczenie, powiedzmy, sentymentalne. Problem stanowiły puste półki. Poza elementarnymi produktami polowało się właściwie na wszystko, głównie na wędliny, no, może poza parówkami lepiej nie pytać z czego i kiełbasą zwyczajną o smaku nienadzwyczajnym. Rarytasem była konserwowa szynka ”Krakus”, odrzut z eksportu, wyjmowana z puszek i sprzedawana na wagę. Cytrusy, poza cytrynami, pojawiały się tylko z okazji świąt, banany podobnie. Inne egzotyczne owoce znaliśmy raczej z literatury. Owe delicje trafiały się też w „Peweksie”(Przedsiębiorstwo Eksportu Wewnętrznego, Nobel za nazwę) i w nielicznych prywatnych sklepikach osiągając zawrotne ceny.

Tęsknota za luksusem przybierała niekiedy kiczowate formy. Regały ozdabiano puszkami po piwie z „Peweksu”. Na paterach pyszniły się sztuczne mandarynki, banany i kiście winogron. Szpanerki nosiły wielkie foliowe torby z reklamami zagranicznych marek papierosów. Torby sprzedawały damy najczęściej w przejściu podziemnym pod rondem Dmowskiego, wówczas oczywiście bez tej nazwy. Gwoli poprawienia nastroju przyznaję, że ten sznyt na Ursynowie nie był na szczęście zbytnio rozpowszechniony. Co innego snobistyczne zestawy, a jakże, z „Peweksu”: papierosy „Marlboro”, kawa rozpuszczalna „Nesca”, brandy „Napoleon” i „Martini”, niekoniecznie do koktajli.

W tle odrobina luksusu jako składnik wystroju wnętrza, ale na stole konkrety. Bo mimo ogólnej bryndzy, na rozmaitych ursynowskich biesiadach bufety nie świeciły pustką, wcale nie w myśl zasady: zastaw się, a postaw się. Stosowniejsza byłaby raczej maksyma: czym chata bogata – wieszcząca obfitość jadła i napitku. Bowiem na wysokości zadania stanęła polska wieś.

Po pierwsze, wielu mieszkańców dzielnicy pochodziło właśnie ze wsi. I co weekend peregrynowali do rodzin „po stypendium”. Po drugie, znakomicie funkcjonowała, opiewana w wielu filmach, instytucja baby z mięsem, najczęściej z cielęciną. Po trzecie wreszcie, mieszczuchy wyprawiały się na bitego zwierza do rolników. Bywało, że martwe świniaki przewożono na tylnych kanapach samochodów przebrane za starowinki. I całe to mięsiwo przerabiano w domowych warunkach na wędliny, pieczyste albo weckowało na zaś.

Zabawne, że dawna konieczność po latach odrodziła się jako moda. Internet pęka w szwach od przepisów na peklowanie, wędzenie, produkcję kiełbas i szynki z tłuszczykiem. A do przekąsek, proszę bardzo, domowe piwo, wino, nalewki, bimberek, calvados i rakija… A ponieważ technika poczyniła postępy, na klatkach schodowych nie czuć już charakterystycznego aromatu drożdży, który przenikał niegdyś nawet przez szczelne drzwi, nie wspominając o otwartych oknach. Tylko wzór na gorzałkę pozostał bez zmian: 1410. Gdzie pędzisz? Na strychu.

No to kieliszeczek okowity pod szyneczkę z tłuszczykiem, za dawnych wspomnień czar!

 

PS. Mój stryj zwykł mawiać, że przed wojną to były wędliny. Ja ostatnio też coraz częściej powtarzam: czterdzieści lat temu to były wędliny. Może za kolejne pół wieku ktoś wspominać będzie życzliwie dzisiejsze wyroby wędlinopodobne.

Wróć